57th & 9th

Oct
12
2017
Krakow, PL
Tauron Arena
Share

Sting w Krakowie: jaki ojciec, taki syn...

Sting wysyła sprzeczne sygnały swoim fanom i mediom. Mówi, że chce usamodzielniać swoje dzieci, a na obecną trasę koncertową zabrał syna, i to on otwiera jego występy. Jednak widząc byłego lidera The Police na scenie, chyba nawet największy przeciwnik jego osoby zapomina o tych wizerunkowych nieścisłościach. To Pan Artysta. Przekonali się o tym widzowie w krakowskiej Tauron Arenie. Wyruszyli z Brytyjczykiem w rockowo-popową podróż, której przystankami było ponad 20 piosenek.

Sting kilka lat temu zaskoczył wielu swoim oświadczeniem, że żadne z jego dzieci nie dostanie choćby funta z wynoszącego ponad 180 milionów majątku artysty. Brytyjczyk argumentował to tym, że chce, by same coś osiągnęły w życiu. – Po prostu nie chcę zostawiać im funduszy powierniczych, które ustawią ich na całe życie. Muszą pracować. Wszystkie moje dzieci o tym wiedzą i bardzo rzadko proszą mnie o finansowe wsparcie, co doceniam i szanuję – opowiadał w jednym z wywiadów. Lecz były lider The Police nie do końca wciela w życie swój plan. A świadkami tego byliśmy my – widzowie w Tauron Arenie.

Show otworzył Joe Sumner – syn Stinga. Na scenie nie pojawił się sam – wraz z tatą wykonał jedną, pierwszą, piosenkę – "Heading South on the Great North Road" z najnowszej płyty byłego lidera The Police. Rzadko zdarza się, by gwiazda wieczoru otwierała koncert wraz z supportem. No właśnie – promowanie syna i ciągnięcie go na swoim nazwisku gryzie się odrobinę z chęcią wspierania jego samodzielności. Wiadomo, to nie jest dawanie mu czeku na miliony funtów, ale z drugiej strony osoby nieco bardziej złośliwe mogą traktować zabieranie potomka w trasę jako argument przeciwko wizerunkowi racjonalnie myślącego Stinga ojca, który stawia na niezależność potomstwa.

Twórczość Joe Sumnera to połączenie klimatów The Lumineers z mniej depresyjnymi elementami twórczości Jeffa Buckleya. Ma ciekawą barwę głosu, imponującą zwłaszcza w momentach śpiewania falsetem. Muzyk między utworami rzucał w stronę widowni polskie słowa, czym zaskarbił sobie jej sympatię. A po własnym show dołączył do zespołu ojca jako jeden z wokalistów w chórku. Myślę, że Joe Sumner przekonał krakowskich widzów do siebie. Mnie na pewno.

Po uporządkowaniu sceny i przystosowaniu jej do potrzeb głównej gwiazdy na estradzie pojawił się Sting. Ubrany w obcisły T-shirt i dopasowane spodnie zupełnie nie wyglądał na swoje 66 lat. Jednak dekady praktykowania jogi nie idą w las. A kilku panów, widząc tego wieczora Brytyjczyka w takiej formie, na pewno zastanowiło się, popijając brunatny napój, czy dalsze hodowanie coraz bardziej okazałego mięśnia piwnego ma sens.

Koncert zaczął się od zupełnej klasyki – "Synchronicity" z repertuaru The Police. Gordon Sumner, bo tak naprawdę nazywa się Sting, rozpoczął swoje charakterystyczne, czasem wręcz nonszalanckie szarpanie strun gitary basowej. Kilka okrzyków zachęcających widzów do zabawy i tysiące ludzi w Tauron Arenie było już jego.

Fani The Police w czasie koncertu byli wniebowzięci. Muzyk zagrał szereg największych hitów legendy rocka, począwszy od wykonanego na początku "Synchronicity", przez takie szlagiery jak "Message in a Bottle" i "Roxanne" (z wplecionym fragmentem "Ain’t No Sunshine" Billa Withersa), po "Every Breath You Take". Nie muszę chyba dodawać, że większość Tauron Areny pomagała Brytyjczykowi w śpiewaniu piosenek? W sumie było to ponad 20 utworów – solowych i macierzystego zespołu.

Mnie osobiście najbardziej przypadło do gustu przepiękne odegranie jednej z najcudowniejszych kompozycji w historii muzyki rozrywkowej – "Fields of Gold". Na moich przedramionach rzadko pojawia się gęsia skórka, a w trakcie wykonywania przez Stinga tego utworu miałem ją praktycznie cały czas. Tak jak na samym końcu show, kiedy muzyk w czasie drugiego bisu pożegnał się z widzami utworem "Fragile".

Dobrze, że nowa płyta artysty "57th & 9th" nie okazała się jedynie pretekstem do wyruszenia w kolejną trasę i w czasie koncertu usłyszeliśmy kilka piosenek z tego albumu. Osobiście najbardziej ucieszyła mnie obecność w rozpisce przebojowego singla "I Can’t Stop Thinking About You" utrzymanego w stylistyce porządnego, a dzisiaj coraz bardziej odchodzącego w niepamięć, rocka lat 70.

Przed wizytą Stinga w Polsce naczytałem się negatywnych komentarzy na temat kolejnego koncertu artysty w naszym kraju. Nie jest tajemnicą, że były muzyk The Police lubi do nas wracać. Sporo ludzi narzekało, że może zamiast jego "entego" występu warto było zaprosić kogoś rzadziej pojawiającego się w którejś z polskich aren. Z jednej strony jestem w stanie zrozumieć te zarzuty. Z drugiej wychodzę z założenia, że jak coś jest warte obejrzenia, to czemu z tego nie skorzystać? Trochę jak z "Kilerem". Niby widziałem ten film kilkanaście razy i znam dialogi na pamięć, a za każdym razem, kiedy leci w telewizji, oglądam go z uśmiechem na twarzy. Poza tym niech liczba widzów show Stinga będzie tutaj najlepszą recenzją – Tauron Arena była wypełniona niemal po brzegi.

Kiedyś w jednym z wywiadów Sting powiedział, że nie potrafi słuchać muzyki. On ją za każdym razem analizuje. Dobrze, że ja nie mam takich problemów – oglądanie i pochłanianie twórczości Brytyjczyka było dla mnie czystą przyjemnością. Występy Stinga to zawsze koncertowa uczta z przepysznymi muzycznymi daniami. I niech gra w Polsce nawet dziesięć razy w roku. Założę się, że frekwencja na koncertach byłaby za każdym razem zadowalająca.

(c) Onet.pl by Kuba Koziołkiewicz

Comments
0

PHOTOS

img
img